Boże Narodzenie podczas okupacji niemieckiej we wspomnieniach Polaków to przeważnie smutna i tragiczna historia. Większość rodzin było rozbitych przez wojnę, ludzie tułali się, niektórzy członkowie rodzin byli wywiezieni do obozów albo zabici...
Tym bardziej dziś możemy docenić to, że w czasach pokoju mamy z kim podzielić się opłatkiem, i, że w drodze na spotkanie Wigilijne nikogo z rodziny czy bliskich nie złapią w łapance lub nie zabiją dla zabawy - jak często robili to Niemcy. Podczas Wigilii potrafili walić kolbą w drzwi i wtargnąć do mieszkania zabierając niewinnych ludzi do więzień. A dziś? Cisza...spokój.... radość wspólnych chwil... doceńmy to.
Żeby jeszcze pełniej móc doświadczyć tego kolosalnego kontrastu pomiędzy wczoraj a dziś, przedstawiam Wam dwa wspomnienia zwykłych ludzi, anonimowych osób, które przeżyły Święta Bożego Narodzenia podczas okupacji...
Pani Władysława:
,,Najlepiej pamiętam Boże Narodzenie 1943 roku. To były nasze pierwsze
święta bez ojca, który został rozstrzelany kilka miesięcy wcześniej.
Mama została sama z czwórką dzieci... Sama i bez środków do życia.
Dwoiła się i troiła, żebyśmy mieli codziennie coś do jedzenia, żeby było
co ubrać zimą i czym ogrzać izbę, w której się gnieździliśmy. Bieda
była taka, że aż piszczało. Zamiast choinki ubraliśmy największy w domu
kwiatek. Duży oleander w doniczce, a na nim kilka kawałków węgla
zawiniętych w kolorowy papier – to była nasza choinka. Najsmutniejsza
była jednak Wigilia. Mama nagrzała tego wieczora w piecu, żebyśmy nie
marzli, jak to nieraz bywało. Potem przełamaliśmy się chlebem, bo nie
było opłatka, i zaczęliśmy wieczerzę wigilijną. Nie było dwunastu dań,
jak nakazuje tradycja. Zjedliśmy to, co udało się zdobyć... Był żur z
ziemniakami i ziemniaki z kapustą. Nie mieliśmy ani ryby, ani klusek z
makiem, które u nas w rodzinie podaje się na Wigilię. Był za to placek z
marchwi, nazywany przez nas marchwiakiem. Chyba nasza mama sama go
wymyśliła, bo chciała nam jakoś osłodzić to smutne okupacyjne
dzieciństwo. Potem były kolędy i łzy. Łzy, że nie było z nami taty, że
była wojna i że było nam tak źle. Po kolacji wyszliśmy przed dom. Była
mroźna, ale pogoda noc. Pod drewniakami, bo nie mieliśmy prawdziwych
butów, skrzypiał śnieg, a ja przytuliłam się mocno do mamy i płakałam,
że już nigdy nie zobaczę taty i że już zawsze będzie wojna i bieda, i
głód. Każdego roku w Wigilię wspominam to Boże Narodzenie 43 roku i
dziękuję Bogu, że potem było wiele innych, bardziej radosnych i bardziej
sytych świąt."
Pan Karol:
,,To był rok 1942. Miałem wówczas 8 lat. Była straszna zima, szyby w
oknach całkiem zamarznięte, tak, że prawie nic nie było widać. W domu
było nas czterech chłopaków i matka. Ojciec gdzieś się ukrywał przed
Niemcami, nigdy nie dowiedziałem się gdzie, bo już go nigdy nie
zobaczyłem... Podobnie jak naszego najstarszego brata, Mariana, który
był już wtedy w obozie w Oświęcimiu, skąd nigdy nie wrócił. Pamiętam, że
na stole stały dwa puste talerze: dla naszego taty i dla naszego brata.
Co któreś z nas na nie spojrzało, to zaczynało chlipać. Przełamaliśmy
się podpłomykiem i złożyliśmy sobie życzenia. Na kolację wigilijną
zjedliśmy żur z ziemniakami. Tylko żur, ale za to po dwa talerze.
Dostaliśmy też po kawałku podpłomyka z marmoladą z jabłek. Wówczas
rarytas dla nas, dzieciaków, bo tak rzadko było coś słodkiego w domu. Po
Wigilii matula zaczęła śpiewać „Wśród nocnej ciszy”, ale zanim doszła
do połowy kolędy, ktoś zastukał do naszych drzwi. Zamarliśmy, bo w
czasie okupacji pukanie do drzwi nocą nie wróżyło nic dobrego. Matka
otworzyła i na progu zobaczyliśmy lekarza – oficera niemieckiego, który
mieszkał po przeciwnej stronie korytarza. Łamaną polszczyzną zapytał,
czy może wejść i posłuchać kolędy. Matula bała się odmówić i zaprosiła
go do środka. Poczęstowała go herbatą i podpłomykiem z marmoladą, a on
wyciągnął z kieszeni dwie konserwy i tabliczkę czekolady! Prawdziwej
czekolady! Potem słuchał, jak śpiewamy kolędy, i w pewnym momencie widać
było, że ma łzy w oczach. Pokazał nam zdjęcia swoich dzieci w Niemczech
i żony. Mówił, że ma nadzieję, że wojna szybko się skończy i że on
będzie ze swoją rodziną, a my w komplecie ze swoją. Miałem wrażenie, że w
ten wieczór przestały istnieć na chwilę podziały na Polaków i Niemców, a
byli po prostu zwykli ludzie, którzy mieli już dość koszmaru wojennego,
rozłąki z najbliższymi i cierpienia. Wspominając te święta i
opowiadając o nich najpierw dzieciom, a teraz wnukowi, chcę, żeby
wiedzieli, że najważniejsze to być razem, nawet gdy jest chłodno i
głodno. I że w ten wigilijny wieczór nikt nie powinien być sam – ani
daleki krewny czy znajomy, ani ktoś zupełnie obcy."
źródło: http://www.gazetka.be/undercategory,303.html
Życzę Wam radosnych i ciepłych Świąt w spokoju i rodzinnej atmosferze, byśmy doceniali to, co mamy... :)
Cudowny blog! Także ogromnie interesuje mnie II wojna,Powstanie. Niestety mieszkam w Gdańsku, i rzadko bywam w Warszawie. Mimo to czuję niesamowity charakter tego miasta, gdy tam jestem nie potrafię myśleć o niczym innym jak o wojnie. Może ktoś tutaj umarł? Może w tej kamienicy mieszkał któryś z cichociemnych? Taka trochę mała paranoja, ale cóż, każdy coś ma.
OdpowiedzUsuńPozdrowienia z Gdańska! i Wesołych Świąt
Julia.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńCiężko Twoją pasję nazwać paranoją Julio :) Wręcz przeciwnie, podziwiam Cię za tak głębokie zaangażowanie! Pozdrawiam!! Wesołych Świąt :)
OdpowiedzUsuń