Chwała Powstańcom!
Dziś w kolejną, 71-szą rocznicę Powstania Warszawskiego przypominamy sobie walczących bohaterów naszej stolicy, jak co roku odbywają się wspaniale oprawione uroczystości i spotkania z jeszcze żyjącymi uczestnikami Powstania. Jednak nie może ujść uwadze fakt, że chcąc - nie chcąc w Powstaniu brali udział również cywile. Nawet jeśli nie w walce praktycznej, to emocjonalnej... Najwrażliwszym punktem zawsze są i będą dla mnie w tej walce dzieci. Niesprawiedliwość dziejów? Urodzenie się w tzw. złym czasie? Pech? Dość, ze życie tych dzieci w czasie Powstania Warszawskiego i okupacji w ogóle - stało się z dnia na dzień dorosłe.
Przytoczę tu fragment jednej z wielu pięknych relacji dzieci, które po Powstaniu wypędzone z Warszawy przeżywały kolejną gehennę. Serdecznie zapraszam na stronę http://www.banwar1944.eu/?ns_id=45 gdzie przeczytamy szereg wzruszający relacji tych, którzy wtedy byli tymi dziećmi...
Wywiad z Elżbietą Żakowicz-Prejzner
ur. 6 lipca 1936
Warszawa, 12.02.2007.
Rozmawiał: Stanisław Maliszewski
,,W czasie okupacji mieszkała Pani w śródmieściu Warszawy.Mieszkaliśmy
przy ulicy Marszałkowskiej 25. My trzy - ja i dwie moje młodsze
siostry, Katarzyna i Anna - tatuś, inżynier-architekt Mikołaj Żakowicz, i
mama. Mieszkaliśmy w drugim podwórku, w bardzo ładnej kamienicy.
Mieliśmy duże mieszkanie, pięciopokojowe, z dwoma wejściami - kuchennym i
frontowym. Wiem, że frontowe wejście było przyozdobione secesyjnymi
balustradami przy schodach. A dlatego tak pamiętam to, co było ładne, bo
szybko wszystko stało się ohydne, brudne.
I jeszcze taki
blask - jesteśmy z siostrą, Kasią, w Parku Ujazdowskim, zachowało się
zdjęcie: stoimy szczęśliwe, i nie takie chude, z kokardami, eleganckie
na swój dziecięcy sposób, patrzymy radośnie w obiektyw aparatu jakiegoś
fotografa, który pewnie biegał po parku i żył z robienia takich zdjęć.
To zdjęcie moja mamusia, już wiosną czterdziestego piątego roku,
wygrzebała ze śmieci i gruzów na podwórku naszego - jeszcze nie tak
dawno pięknego - domu. Już spalonego; tylko niektóre mieszkania ocalały.
I jeszcze jeden blask - tatuś przyjeżdża w czterdziestym czwartym roku,
w lipcu, w moje imieniny (Elżbiety), przywozi mi książeczkę o Aniele
Stróżu i pęk nasturcji - moich ukochanych kwiatów już na zawsze.
Jesteśmy jeszcze na jakiejś łące, też pod Warszawą, na letnisku... I te
zdjęcia to utrwalają. Są już szare, prawie niewidoczne. Siedzimy
wszystkie trzy z tatusiem i z mamusią. I to były takie najradośniejsze
chwile, które doceniam dopiero dzisiaj, kiedy jestem stara i wiem, że są
już bezpowrotne.
Wróciłyśmy z letniska do Warszawy 30 lipca
czterdziestego czwartego roku. Tatuś twierdził, że lepiej, żebyśmy
przerwały ten szczęśliwy pobyt wakacyjny i wróciły. Bo lepiej być razem.
Kiedy jechałyśmy platformą (wtedy były takie wozy ciągnięte przez
konie) z całym wakacyjnym dobytkiem - siedziałyśmy we trzy na szczycie
tego wszystkiego - kolejarze wołali do nas: "Gdzie pani ciągnie te
dzieci do Warszawy, niech pani wraca!". Nie wiedziałyśmy, co oznaczają
te słowa. Ale dzień później już było wiadomo.
1 sierpnia
wyszłyśmy przed piątą po południu przed dom - i natychmiast musiałyśmy
wracać, bo się rozległa strzelanina, na ulicy były czołgi. I
zamieszkałyśmy w piwnicy. Mamusia miała przygotowaną spiżarnię pełną
jedzenia, tak, że mogłyśmy trwać przez długie miesiące tak zaopatrzone.
Niestety, 3 sierpnia zostałyśmy z tego domu, z piwnicy, przepędzone
przez Ukraińców chyba - żołnierzy w takich czarnych mundurach, z
miotaczami ognia, z których do okien mieszkań strzelali czy też miotali
ogniem. Nie mogłyśmy się już dostać do swojego mieszkania, tak, że
zostało nam tylko to, co było przy nas w tej piwnicy. Przepadła ta
spiżarnia z cudownym zaopatrzeniem, a myśmy poszły w głód i poniewierkę.
Mamusia miała na sobie futro, chociaż było upalne lato, i tobół jakiś,
może kołdra tam była, może poduszka. Jedzenia nie było, zostało w tej
spiżarni.
I wszyscy zostali wyprowadzeni na ulicę?
Tak. Wszyscy zostaliśmy, przy okrzykach "Raus, raus!", wypędzeni przed
dom. Był tam już tłum mieszkańców nie tylko naszego domu, ale również
sąsiednich, którzy przedostawali się z ulicy Oleandrów, po desce
umieszczonej nad dachami nad fabryką "Motor", do naszego domu. A to był
ostatni dom, bo dalej Aleja Piłsudskiego i skwer. I wygarnęli nas
wszystkich. Ci panowie z miotaczami ognia, z podwiniętymi czarnymi
jakimiś koszulami, kubrakami, mundurami, zaczęli ustawiać nas pod murem
domu. I nas też ustawili: mamusię - nie wiem, gdzie był tatuś - i nas
trzy. Podszedł elegancki oficer niemiecki - w białych rękawiczkach, a
jakże - odliczył: "Ein, zwei, drei!", bo myśmy wyglądały jak trojaczki,
wszystkie ubrane jednakowo, i zabrał nas od tej ściany. I to był sygnał
dla reszty tłumu - ktoś krzyknął "Uciekajmy!" i cały ten tłum się rzucił
w stronę Placu Zbawiciela. To był niewielki odcinek, 200 metrów.
Oczywiście trwała strzelanina, mamusia nawet upadła w pewnym momencie,
ale się podniosła, nawet niedraśnięta; może się potknęła. Dobiegłyśmy do
kościoła Zbawiciela i tam odnalazłyśmy tatusia. I siedziałyśmy razem z
powstańcami w podziemiach tego kościoła, gdzie były trumny, jakieś
katakumby. Dla dziecka to było przerażające - takie trumny poustawiane. A
w tych trumnach spali powstańcy - chyba były puste, nie wiem.
Ale zapamiętała Pani, że z cywilami byli również powstańcy?
Tak, byli tam też powstańcy. Tatuś zaczął mamusię nakłaniać, żebyśmy
się przedostali nocą przez ulicę Mokotowską - bo ulica Mokotowska to
była granica z tak zwaną "dzielnicą powstańczą".
To była linia frontu.
Tak. Żebyśmy się nocą przedostali i w ten sposób wyszli z tego
osaczenia. A mamusia - i to są takie nieodwracalne decyzje - nie
chciała. Ja niestety to słyszałam. Uważała, że jesteśmy my trzy i że
jest to zbyt ryzykowne. Być może wtedy by się uratowało życie ojca, nie
wiem. Ale nie zdecydowała się na to przejście i zostaliśmy w kościele.
Następnego
dnia poszłyśmy na górę na mszę. Ksiądz odprawiał mszę - i padł przed
ołtarzem. Być może został zastrzelony - nie wiem. Pamiętam, że ksiądz
upada - ja wtedy klękam i modlę się do Anioła Stróża. Wygarniają nas z
tego kościoła. Tam było więcej ludzi. Gdzie byli w tym czasie powstańcy -
nie wiem. To już była ludność cywilna - mężczyźni, kobiety, dzieci.
Wyganiają nas przed kościół Zbawiciela, rozdzielają nas - mężczyzn i
chłopców, takich większych młodzieńców - każą się kłaść na chodniku
przed kościołem. Moja siostra, Kasia, która uwielbiała ojca, uwiesza się
u jego ręki i ja widzę, że ojciec ma kilka zegarków na przegubie - bo
się rękaw podciąga - i pokazuje ojciec te zegarki temu Ukraińcowi czy
komuś. Nie wiem, kto zarządzał tą selekcją, bo tego nie pamiętam, byłam
bardziej skupiona na widoku ojca i siostry - to ostatnia scena, w
której widzę ojca, i siostrę, wiszącą na jego przedramieniu, te zegarki,
i krzyk jej straszny, i Ukraińca, czy innego wojskowego, który siostrę
odrywa. Ojciec mój dobrze znał niemiecki i coś mówił do niego (a może po
rosyjsku, bo rosyjski też mógł znać, jako że pochodził ze Wschodu, z
okolic Stanisławowa) - że ma jeszcze inne dzieci. Ale to też nic nie
pomogło - tyle, że siostra się znalazła koło nas cała.
Ci
mężczyźni zostali tam, na tym chodniku, a nas pognano w stronę alei
Szucha, na dziedziniec Gestapo. Tam pamiętam okna dobrze osłonięte
workami z piachem i wycelowane w nas, w tę bezwładną, biedną gromadę
kobiet i dzieci, bo tylko takie były osoby na tym dziedzińcu, pistolety -
chyba maszynowe, jako dziecko nie byłam w stanie ocenić, co to było. I
tam koczowałyśmy, całą noc - taką straszną noc rozjaśnianą łunami i
opadającymi wielkimi płatami spalonych, nie wiem: papierów? Oczywiście
nikt nie myślał o żadnym jedzeniu, o żadnej higienie, o niczym.
Siedziało się tam w jednej wielkiej gromadzie.
Następnie
przeniesiono nas na Plac na Rozdrożu i tam siedziałyśmy. Robiono takie
inscenizacje przed tymi biednymi kobietami i dziećmi: wózek - jak
ryksza, tylko bez roweru - pełen trupów powyciąganych, prawdopodobnie
powstańców, i powstaniec, miał opaskę nawet na ręce, ciągnący to - i ci
żołnierze naśmiewający się i bijący go. I wtedy te kobiety i dzieci
zaczęły śpiewać bodajże Kto się w opiekę odda Panu swemu. Niemców to chyba bardzo zdenerwowało.
Formowała
się jakaś kolumna, stały czołgi i samochody z czerwonym krzyżem - i nie
wiem czy ten śpiew tak ich zmobilizował, w każdym razie, kto był z
brzegu, to zgarniali i ustawiali wokół tej kolumny. I kolumna ruszyła.
Podeszliśmy - długo nie szliśmy - do jakiejś barykady. Powstańcy nie
strzelali. Ale kobiety krzyczały: "Strzelajcie!" I jacyś mali chłopcy
zaczęli rzucać butelki z benzyną. Jeden czołg się zapalił, Niemcy w
odwrocie, strzelanina, myśmy wszyscy zaczęli bezładnie uciekać - i do
piwnicy. Ta barykada mogła być w pobliżu ulicy Skorupki czy Piusa XI, bo
później w jakiś sposób znaleźliśmy się w piwnicy domu przy ulicy
księdza Skorupki. I tam koczowałyśmy.
Tam się Pani znalazła z mamą i z siostrami?
Tak. Nie miałyśmy co jeść. Mamusia moja zaczęła wróżyć. Łatwo było
wróżyć, że czeka podróż, wszystkich. Ludzie przybiegali do mamusi po te
wróżby i dostawała za to a to kromkę chleba dla nas, a to coś. A w
jednym mieszkaniu - poszła wróżyć do mieszkania, zaproszono nas - stały
na parapecie miseczki z budyniem. I nigdy tak nie pragnęłam zjeść
budyniu, jak wtedy patrząc na ten budyń i prosząc o ten budyń. A
właścicielka mieszkania powiedziała, że to dla jej ukochanych kotów. Ja
tego nie mogłam zrozumieć. Nie dostałyśmy tego budyniu. Zeszłyśmy do
piwnicy i tam znowu - taki kąt był elegancko urządzony, tapczan, jakaś
lampka, karbidówka (bo to się głównie karbidówką oświetlało), i żona
jakiegoś powstańca, oficera (bo on ją odwiedzał), jadła pomidory i chleb
z masłem. I ja podeszłam i patrzyłam... Nie podzieliła się ze mną. I
też mi się to utrwaliło w pamięci. Ale mamusia już tego nie mogła
wytrzymać. I postanowiła nas wyprowadzić na śmierć. Ja rozumiem, że
matka patrząca na głodne dzieci nie może tego znieść. Teraz mogę to
zrozumieć.
A jak długo Pani siedziała w tej piwnicy, przy ulicy Skorupki? No, to mogło być tydzień, może więcej. I jeszcze pamiętam, że czytałam dzieciom tam zgromadzonym Przygody Koziołka Matołka. Siedziałyśmy na schodach do piwnicy, ja czytałam te Przygody Koziołka Matołka,
oczywiście, jak to dzieci, zaśmiewałyśmy się - i wtedy "krowa" uderzyła
i nas zmiotło do tej piwnicy. Ale nikomu się nic nie stało, Koziołek
Matołek nas jakoś ochronił, no i mój Anioł Stróż, oczywiście.
Posiłki z kuchni powstańczej, te zupy z kaszą, byłyby możliwe, gdyby
można było się po nie dostawać - ale "gołębiarze" strzelali z dachów i
jak ktoś przebiegał, przynajmniej w okolicach tej ulicy, to dużo osób
ginęło i mamusia się nie odważała pójść po zupę dla nas. Wodę wiadomo,
jak się zdobywało, wody też nie było, stało się w kolejkach. Miała tego
dosyć. Mimo modlitw.
Bo na podwórku - tam było takie
podwórko-studnia, jak we wszystkich kamienicach warszawskich - była
figura Matki Boskiej i tam się odbywały msze. Razem - powstańcy i
ludność cywilna. Nigdy nie widziałam tak gorąco rozmodlonych ludzi, jak
właśnie tam wtedy. I ja uczestniczyłam w tych mszach.
Mamusia
miała ze sobą obrazek świętego Stanisława Kostki, do którego miała
szczególną atencję od lat swojej młodości. Pomodliła się, spojrzała na
świętego Stanisława i mówi: "Dzieci, wychodzimy. Idziemy". Wzięła tobół i
ruszyłyśmy - ulicą, środkiem, mimo tych "gołębiarzy", strzelaniny... To
było niby spokojne Śródmieście - tak później czytałam w książkach: że
dla powstańców, którzy ze Starówki wychodzili kanałami, w Śródmieściu to
tak jakby oaza spokoju...
No tak - widzieli całe domy, szyby w oknach...
Natomiast ja pamiętam, że szłyśmy ulicą właśnie po stłuczonych szybach.
Szłyśmy środkiem tej ulicy, nie kryjąc się nie biegnąc...
A czy mama mówiła, dokąd macie iść?
Powiedziała, że idziemy na śmierć. I myśmy szły. Jakoś kule nas
omijały. Albo ludzie się ulitowali, nawet serca tych "gołębiarzy" może
okazały się litościwe w takim momencie, widok takiej kobiety z trójką
dzieci... Kiedyśmy doszły do jakiejś bramy, podmuch "krowy" - bo tak
mówiono tam u nas: "krowa", nie "szafa", o ile pamiętam - podmuch
"krowy" zmiótł nas do jakiejś bramy. I usłyszałyśmy rozmowę: "Nikt z
tego domu na Skorupki nie wyszedł. A tam była taka kobieta z trójką
małych dziewczynek..." A my tu stoimy całe, z mamusią. I z tym obrazkiem
świętego Stanisława Kostki. I mamusia, skoro już wyszłyśmy
niedraśnięte, to chciała wyjść w ogóle. Pyta pan, kiedy to mogło być? To
musiało być długo, bo to był już wrzesień..
źródło: http://www.banwar1944.eu/?ns_id=45
Witam wszystkich odwiedzających! Tego bloga stworzyłam dzięki połączeniu mojej wieloletniej pasji do historii II Wojny Światowej, historii Warszawy, szczególnie Powstania Warszawskiego i starej architektury budynków warszawskich, z pomysłem pewnej wyjątkowej osoby, której bardzo dziękuję za motywujące zaangażowanie w moje przedsięwzięcie :) Cofnijmy się zatem o kilkadziesiąt lat wstecz a później sprawdźmy, co nam jeszcze z tamtych czasów pozostało do dzisiaj...
- Justyna
- Pasja. ,,To przychodzi nagle. Widzisz coś po raz pierwszy i od razu wiesz, że znalazłeś swoje ZAINTERESOWANIE. Jakby ktoś przekręcił klucz w zamku. Albo po raz pierwszy zakochał się..."
Archiwum bloga
-
▼
2015
(13)
- ► października (1)
-
►
2014
(15)
- ► października (1)
-
►
2013
(30)
- ► października (2)